wtorek, 10 października 2017

Zakupy z Dresslily - granatowa torebka, kwiecista nerka i zegarek

Dziś chciałam pokazać Wam swoje dość stare zamówienie z DressLily. Stare, bo dotarło do mnie jakoś w sierpniu, ale do tej pory nie było okazji, by je Wam pokazać. Teraz, kiedy mam więcej czasu mogłam sobie na to pozwolić. Zamówienie jest małe, ale składa się z samych fajnych rzeczy. Ostatnio zwariowałam na punkcie torebek - nie mam już gdzie ich wieszać, ale i tak zamawiam kolejne. Czy to już choroba? Oby nie!



Pierwszą rzeczą, jaką dodałam do koszyka była granatowa torebka, na którą czaiłam się już dawno. Bardzo podobała mi się ona z wyglądu. Jest solidna, twarda, więc tak szybko nie straci swojego kształtu. Na dole ma metalowe "nóżki" dzięki czemu nie będzie się rysowała. Uwielbiam torebki, które mają zarówno rączki, jak i luźny pasek. Torebka trzymana za rączki jest bardziej elegancka, z kolei do miejskich stylizacji idealnie sprawdza się noszona przez ramię. W rzeczywistości jaśniejsza niż na stronie producenta. Zamki z przodu, to oczywiście atrapy, ale można je rozsuwać. Z tyłu mała kieszonka na zamek. W środku torebka ma brązową, ciemną podszewkę i przedzielona jest na dwie komory. Przedziałka jest na zamek i tworzy kolejną przegrodę. Mamy też kieszonki na telefon czy klucze + jedną większą na zamek. Jej wymiary według producenta, to 31 cm x 10cm x 26cm, a w rzeczywistości jest nieco większa, powiedziałabym, że 31 cm x 13 cm x 30 cm. Ogólnie jestem z niej bardzo zadowolona. Dobrze się ją nosi i fajnie mi służy. 


 KWIECISTA NERKA ZAMIAST TOREBKI

Z reguły nie jestem wielką fanką nerek. Jakoś nie do końca pasują one do mojego stylu, ale ta była tak urocza, że wiedziałam, że chcę ją mieć. Nerka wykonana jest z nylonu, ma również drobną wstawkę, która imituje skórę, choć tak naprawdę jest również z nylonu. Fajnie połyskuje. Nerka ma, aż 4 kieszonki: jedną małą, dwie średnie i jedną dużą. Jest pojemna, zmieści portfel, telefon i jeszcze kilka innych drobiazgów, jak jakiś kosmetyk, chusteczki. To zdecydowanie wystarczająca ilość miejsca, jeżeli chcemy wybrać się z domu, a nie chcemy zabierać ze sobą torebki. Największa kieszeń ma dodatkowo na tylnej ściance kieszonkę (nie na zamek), do której możemy włożyć np. telefon, by nie porysował się wrzucony luzem z innymi rzeczami. Produkt jest świetnie wykonany, ma długi pasek, więc można go nosić w pasie, albo przez ramię, jak to teraz jest modne.



Przepraszam, że nie pokazuję Wam real-foto, ale dałam ten zegarek tacie do przestawienia, bo mnie to przerosło i gdzieś się zapodział. Podejrzewam, że podczas sprzątania gdzieś go wsadziłam i teraz nie pamiętam gdzie. Mimo to, jakoś nie jest mi żal. Nie był to zbyt udany zakup. Myślałam, że zegarek będzie bardziej elastyczny, tymczasem był bardzo sztywny. Ustawienie go, to sprawa dość ciężka. Nie widać w ogóle guziczków na tarczy, trzeba ich szukać po omacku. Nie wiadomo, jaki przycisk do czego służy, co było dużym utrudnieniem, a w zestawie niestety nie było instrukcji obsługi (choć podejrzewam, że i tak niewiele by tu dała). Zegarek włączał się po naciśnięciu tarczy w odpowiednim miejscu i po jakimś czasie wygasał. Światło było pomarańczowe.


Z torebki, jak i z nerki jestem bardzo zadowolona. Spełniły one moje oczekiwania w 100%. Zarówno jakość wykonania, wygoda noszenia, jak i cały wygląd zewnętrzny w pełni mnie satysfakcjonują. Nie bardzo ucieszył mnie ten zegarek, ale teoretycznie był niedrogi, więc nie jest to duża strata. Gdybyście chcieli poznać ceny torebki, nerki czy zegarka, to kolejno znajdziecie je tu: KLIK, KLIK, KLIK, KLIK

Robicie zakupy w sklepie Dresslily? Co sądzicie o moich wyborach?

Czytaj dalej

sobota, 7 października 2017

Jojo Moyes - zanim się pojawiłeś - poruszająca historia miłosna dwojga ludzi, którą musisz poznać

Staram się wypełniać moje noworoczne postanowienia dość skrupulatnie, bo niebawem koniec roku, więc trzeba będzie się rozliczyć. Jednym z nich było częstsze czytanie książek. Może nie pochłaniam ich w zaskakujących zwykłego śmiertelnika ilościach, ale sam fakt, że przeczytam chociażby jedną w danym miesiącu jest już dla mnie sporą poprawą. Teraz zaczyna się sezon jesienny, więc czytania będzie zdecydowanie więcej! Jak pewnie pamiętacie, co jakiś czas robię przeglądy filmowe, w których pokazuję Wam filmy według mnie godne uwagi. Na jednej z takich list znalazł się film Zanim się pojawiłeś, który w czerwcu ubiegłego roku miał premierę w Polsce, co wzbudziło niemałe emocje. Po obejrzeniu filmu, wiedziałam, że muszę również przeczytać książkę, która zawsze bogatsza jest w różnego rodzaju opisy i sytuacje. Udało mi się wygrać ją w rozdaniu, więc od razu wzięłam się za czytanie. Nie ocenia się książki po okładce, ale na pierwszy rzut oka może ona wskazywać nam na to, że będzie to książka jakich wiele. Lekki romans, w którym miłość kwitnie, a całość zakończy się happy endem, bo książe z bajki pozna Kopciuszka i będą żyli długo i szczęśliwie z gromadką dzieci u boku. Jednak czy jest tak na prawdę? Ci, którzy czytali lub oglądali ekranizacje już znają odpowiedź na to pytanie. Ja Wam jej nie udzielę, bo książka jest na tyle wartościowa, że byłoby naprawdę świetnie, gdyby każdy mógł ją przeczytać i odpowiedzieć sobie na to pytanie na własną rękę.



Główną bohaterką bestselleru jest młoda i zwariowana dziewczyna Louisa Clark. Jest to osoba, która z pozoru wiedzie dość spokojne życie. Na co dzień pracuje w kawiarni i bardzo lubi swoją pracę. Pewnego dnia nad jej posadą pojawiają się czarne chmury - Lou traci pracę i grunt pod nogami. Dziewczyna nie wywodziła się ze zbyt zamożnej rodziny, więc kiedy miała pracę, mogła również wspierać finansowo swoich rodziców. W chwili kiedy ją straciła, straciła również grunt pod nogami. Jak wielu młodych ludzi musiała zmierzyć się z bezrobociem jakie ją dopadło. Los chciał, że na horyzoncie pojawiła się szansa na pracę i choć z początku Clark nie była do niej przekonana - musiała spróbować. Miała opiekować się niepełnosprawnym mężczyzną, Willem Traynorem. Nie jest to "łatwy" podopieczny - przede wszystkim jest to rozgoryczony człowiek, który w jednej sekundzie stracił wszystko. Wcześniej prowadził hulaszcze życie, uprawiał sporty wyczynowe - brał z życia garściami, ale kiedy feralnego dnia doszło do wypadku z udziałem motocyklu wszystko się zmieniło. Ze szczęśliwego i energicznego mężczyzny, stał się cieniem człowieka, człowiekiem niemalże całkowicie sparaliżowanym. Spotkanie tych dwojga ludzi, choć z pozoru wcale się na to nie zapowiada, staje się przełomowym momentem zarówno dla Lou jak i Willa.


To, co w głównej mierze można powiedzieć o tej książce, to to, że z pewnością nie przedstawia ona zwyczajnej historii. Do zwyczajności naprawdę jej daleko. Z pełnym przekonaniem śmiem twierdzić, że jest to książka, która potrafi zaskoczyć i to już od samego początku. Na próżno szukać w niej lukru, bo go tam nie znajdziecie. Jest za to dużo prawdy i autentyczności, którą potwierdzają chociażby osoby, które ze środowiskiem osób sparaliżowanych mają wiele do czynienia. Po przeczytaniu książki czy obejrzeniu filmu, zatrzymałam się na chwilę. Niewątpliwie skłania ona do myślenia, do analizowania, do zadawania sobie samemu pytań typu "Jak ja zachowałabym się w takiej sytuacji?". Historia Louisy i Willa wywołała we mnie bardzo wiele różnych emocji - były momenty zabawne, ale i takie, w których łzy cisnęły mi się do oczu. Z pewnością większość osób sięgając po tę książkę nie takiego zakończenia się spodziewa. 


Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą by wręcz rozczarowani, ale niestety życie nie zawsze usłane jest różami oraz nie zawsze wszystko idzie po naszej myśli i zakończenie tej książki jest tego idealnym przykładem. Do dzisiejszego dnia nie pogodziłam się z tym, jednak po przeanalizowaniu wszystkich "za" i "przeciw" jest to jednak zakończenie logiczne. Czytelnicy z pewnością podzielili się na dwa obozy - na tych, którzy z zakończeniem się pogodzili i sami wybraliby takie rozwiązanie oraz na tych, którzy zachowaliby się wręcz przeciwnie. By opowiedzieć się za jednym z tych obozów, musicie przeczytać książkę, bądź obejrzeć film. Jeżeli już to zrobiliście, bardzo chętnie pozna m Wasze zdanie na temat zakończenia. Starałam się opisać to wszystko w taki sposób, by nie zrobić z tego wpisu spoilera i nie zdradzić najważniejszych wątków. Mam nadzieję, że mimo to udało mi się wzbudzić w Was ciekawość i jeżeli jeszcze tego nie zrobiliście, to prędzej czy później sięgniecie po tę książkę. Jak widzicie na pierwszym zdjęciu, w kolejce czeka już druga część - mam nadzieję, że będzie równie ciekawa. Wiele fajnych książek można kupić na stronie internetowego antykwariatu http://tezeusz.pl/. W głównej mierze są to książki, które mają naprawdę korzystne ceny, więc warto się tam rozejrzeć, bo asortyment jest naprawdę bogaty.

Znacie tę historię miłosną? Oglądaliście film czy czytaliście książkę? A może jedno i drugie?
Czytaj dalej

czwartek, 5 października 2017

Katharina Bodenstein - kosmetyki naturalne w moim ogrodzie

Mieszkanie na wsi, to nie tylko prowadzenie nudnego, odartego z rozrywek życia, jak niektórzy to postrzegają. To w pierwszej kolejności możliwość obcowania z przyrodą, co dla mnie jest wartością bezcenną. Żyjąc na wsi, a tym bardziej na Mazurach z przyrodą i jej walorami jestem za pan brat. Gdzie nie sięgnę wzrokiem otaczają mnie piękne drzewa, pola i jeziora. Poza oczywistym atutem wizualnym, to także bogactwo różnego rodzaju roślin, ziół, które można wykorzystać w kosmetyce. Bycie eko staje się coraz bardziej popularne i ta moda zdecydowanie mi się podoba. Kobiety są coraz bardziej świadome produktów, których używają, analizują składy, a co niektóre przygotowują kosmetyki na własną rękę.


Jeżeli o mnie chodzi, do przygotowywania kosmetyków DIY jeszcze mi daleko, choć decydując się na książkę Kosmetyki naturalne w moim ogrodzie Kathariny Bodenstein zdecydowanie do tego kroku się przybliżam. Książka, choć niewielka i niezbyt opasła, bo liczy jedynie 120 stron (łącznie ze spisami treści i innymi tego typu informacjami) zawiera masę przydatnych informacji, które każdy zwolennik naturalnej pielęgnacji powinien poznać. Książka zawiera przepisy na skuteczne  kosmetyki oparte o niedrogie, a często darmowe i łatwo dostępne składniki, wypróbowane zasady pielęgnacji dopasowane do rodzaju cery i pory roku oraz porady, jak zbierać, ścinać, suszyć i przechowywać zioła. Sami przyznajcie, że jest to spora dawka teoretycznej i praktycznej wiedzy.


Spis treści tej książki jest bardzo prosty i przejrzysty, a to, co podoba mi się w nim najbardziej, to to, że informacje na temat roślin, ich przygotowywania czy przechowywania podzielone jest na pory roku. Dla przykładu, mamy teraz jesień, więc przeglądając książkę od 77 strony mamy wiele informacji na temat roślinności, która aktualnie jest w zasięgu naszej ręki. To bardzo fajne ułatwienie, więc brawo za ten pomysł! Po co tracić czas na rośliny, których już dawno nie możemy zerwać, gdy możemy zająć się tymi, które obecnie są w pełnej krasie?


Nie chcę zdradzać Wam całej zawartości książki, więc zrobiłam przykładowe zdjęcie wnętrza. Jak widzicie, każda wzmianka o danej roślinie opatrzona jest ładnymi fotografiami. W tekście wyszczególnione są tytuły przepisów. W tym przypadku mamy do czynienia z olejkiem do ciała z mięty pieprzowej czy przepis na miętową kąpiel orzeźwiającą. W całej książce, na tę porę roku znajdziemy przepisy na kosmetyki z 13 surowców, takich jak marchew, jabłko, ziemniak, por, rokitnik, orzechy czy pigwa.


Bardzo cieszę się, że jestem w posiadaniu tej książki. Dzięki niej, poza przepisami,  mogę dowiedzieć się więcej na temat samych składników. Książka ta zmotywowała mnie również do tego żeby udać się na spacer po swojej okolicy wiosną i latem w poszukiwaniu różnego rodzaju roślin, jak babka lancetowata czy mniszek pospolity i przyrządzenia z nich czegoś całkiem dla mojej skóry nowego. Teraz z kolei mogę skupić się na warzywach w moim ogródku. Mając w zanadrzu tak ciekawą i przydatną wiedzę mam nadzieję, że uda mi się z nich coś fajnego i kosmetycznego przyrządzić. Jeżeli tak będzie, na pewno się o tym dowiecie! Jeśli przygotowywanie kosmetyków naturalnych wejdzie mi w nawyk, może nawet pojawi się seria takich wpisów z moimi poczynaniami. Książka została wydana przez Wydawnictwo WAM i to właśnie na jej stronie można dokonać zakupu tej pozycji, jeżeli tematyka choć trochę Was zaciekawiła.

Przygotowujecie kosmetyki naturalne na własną rękę?
Czytaj dalej

środa, 4 października 2017

Skin in the City - miejska pielęgnacja skóry twarzy

Do sieci drogerii Hebe weszła kolejna nowość. Tym razem jest to linia kosmetyków Skin in the city skierowana do kobiet aktywnych, które prowadzą miejski i przede wszystkim szybki tryb życia. Szybkie tempo życia w mieście może wpłynąć negatywnie na stan naszej skóry, która narażona jest na zanieczyszczenia, stres czy zmęczenie. Skin in the city ma na to jednak sposób, ponieważ nowoczesna formuła chroni skórę przed działaniami czynników zewnętrznych. W skład całej serii kosmetyków wchodzą zarówno produkty do pielęgnacji i oczyszczania twarzy całego ciała. Dziś natomiast chciałabym opisać Wam kilka z nich, mianowicie balsam do ciała, żel micelarny do mycia twarzy, krem nawilżający do rąk i paznokci, krem-żel matujący do twarzy oraz maskę serum wielozadaniową.



Na uwagę w pierwszej kolejności zasługują rewelacyjne opakowania. Są skromne, proste, w pastelowych kolorach i z grafikami-kształtami imitującymi miasto. Niby nic wielkiego, ale wygląda to bardzo schludnie i przede wszystkim ładnie. Kosmetyki są w różowym, niebieskich i zielonych odcieniach pasteli. W sprzedaży jeszcze kolor brzoskwiniowy i fioletowy. Nie wiem, jak Was, ale mnie te produkty kupiły w całości. Każdy z tych produktów, poza maseczką wielozadaniową mieści się w opakowaniu-plastikowej tubie. Wykonana jest ona z miękkiego plastiku, przez co bardzo łatwo wyciska się kosmetyk ze środka. Myślę, że nie będzie również problemu z wydobyciem ich do samego końca. Zamknięcia na "klik", co lubię zdecydowanie bardziej, niż zakrętki.


SKIN IN THE CITY - KREM NAWILŻAJĄCY DO RĄK I PAZNOKCI

Krem ma białą, dość gęstą i według mnie treściwą konsystencję. Bardzo szybko i sprawnie idzie mi rozsmarowanie go. Nie bieli rąk. Wchłania się dość szybko. Zostawia na rękach cienką warstewkę, która nie jest tłusta czy lepka, a tworzy pewnego rodzaju firm, który zabezpiecza naszą skórę dłoni. Zapach jakby nieco kwiatowy, przede wszystkim świeży - bardzo mi się podoba. Nie przepadam za kremowaniem dłoni. Moje nie są zbyt wymagające, toteż nie muszę codziennie ich smarować. Zapach tego produktu spodobał mi się na tyle, że sięgałam po niego znacznie częściej niż zwykle. Kremik jest mały, ma 75 ml i idealnie sprawdzi się noszony w torebce. W składzie na drugim miejscu gliceryna. Wzbogacony jest także alantoiną i wyciągiem z bawełny. Ręce dzięki niemu są nawilżone i gładkie. Przekłada się to również na stan skórek, które już nie są tak suche, jak wcześniej, co wizualnie prezentuje się po prostu lepiej. Kremik kosztuje niecałe 5 zł, więc warto go wypróbować chociażby dla sprawdzenia.


SKIN IN THE CITY - KREM-ŻEL MATUJĄCY DO TWARZY

Kolejnym produktem, który już od jakiegoś czasu mam w użyciu jest krem-żel matujący do twarzy. Ma delikatnie niebieską konsystencję, która w użyciu staje się nieco wodnista. Jest lekka, szybko się rozsmarowuje i błyskawicznie wchłania. Nie zdążyłam dobrze rozmasować jej po jeden stronie twarzy, a po drugiej już skóra ją wchłonęła. Składnikami aktywnymi są tu Celloxyl, a także wyciąg z cynamonowca. Jestem posiadaczką cery mieszanej. Na mojej twarzy pojawiają się pewne miejsca, które się świecą, chociaż nie były to duże i mocno tłuste obszary. Podczas używania kremu zauważyłam, że zazwyczaj świecąca się na czole i brodzie skóra już się nie błyszczy, zatem matujące właściwości, jak najbardziej się tu ujawniły. Nie wiem, czy krem poradzi sobie z całkowicie tłustą skórą, bo takiej nie mam, ale jeżeli ktoś wie z autopsji, to chętnie się dowiem. Żel ma również właściwości nawilżające, co sobie chwalę. Maska jest w pojemności 50 ml i kosztuje ok. 15 zł. Do stosowania rano i wieczorem.



SKIN IN THE CITY - MASKA-SERUM WIELOZADANIOWA 7W1

Maseczka mieści się w pięknym różowym opakowaniu. Jest jednorazowa. Mieści w sobie 8 ml produktu i jest to wystarczająca pojemność, by pokryć całą twarz, szyję i dekolt. Powiedziałabym nawet, że jest jej troszkę za dużo, ale to dobrze. Lepiej, jak jest więcej, niż miałoby jej zabraknąć. Konsystencja jest nieco brzoskwiniowa, lekka, szybko się rozsmarowuje. Pachnie ładnie, trochę słodko, bardziej owocowo. Składniki aktywne, jakie się w niej znajdują, to Celloxyl, roślinna alternatyka kwasu hialluronowego, masło shea i kaolin. Jak już napisałam wyżej, maseczka, to maska 7w1. Co zatem powinna nam zagwarantować? Producent uznaje, że głęboko nawilża, liftinguje, niweluje oznaki zmęczenia, ekspresowo rozświetla, wygładza, oczyszcza skórę z zanieczyszczeń i sebum, a także odświeża. Jak widzicie, do zrobienia ma naprawdę wiele i czy wywiązuje się z tych obietnic? Maseczkę nałożyłam na wspomniane wcześniej partie ciała i pozostawiłam na nich około 15-20 minut, więc dłużej, niż zaleca producent. Po jakimś czasie poczułam bardzo delikatne ściągnięcie skóry twarzy, więc myślę, że tu miałam do czynienia z wspomnianym liftingiem. Zmyłam resztki letnią wodą. To co poczułam po wytarciu twarzy, to zdecydowanie przyjemna miękkość i dobre nawilżenie, co w konsekwencji przekłada się na niwelowanie oznak zmęczenia, ponieważ dobrze nawilżona skóra po prostu wygląda na zdrowszą i bardziej promienną. Nie oczekiwałam po tej maseczce oczyszczenia, ponieważ zanim zaaplikowałam ją na twarz odpowiednio przygotowałam swoją skórę i myślę, że oczyściłam ją dostatecznie dobrze. Ogólnie jestem zadowolona z efektów, bo jak za cenę 4 zł za saszetkę, dobre nawilżenie, piękny relaksujący zapach, delikatny lifting, wygładzenie i niwelowanie oznak zmęczenia, to bardzo dużo! Chętnie skuszę się na jeszcze jedną saszetkę podczas wizyty w olsztyńskim Hebe.


SKIN IN THE CITY - ŻEL MICELARNY DO MYCIA TWARZY 2W1

Ten produkt testowałam, jako pierwszy. Praktycznie każdego dnia mam na twarzy makijaż. Jednego dnia mocniejszy, innego neutralny ograniczający się tylko do tuszu i kremu BB. Nie zmienia to jednak faktu, że każdego dnia trzeba ten makijaż z twarzy usunąć i właśnie w tym celu głównie używałam tego produktu. Ma on przezroczystą, żelową i dość gęstą konsystencję. Nie pieni się zbyt dobrze, jednak radzi sobie z usunięciem zarówno tego delikatnego, jak i mocnego makijażu. Aby produkt nie dostał się do oczu, staram się jak najszczelniej je zamknąć, co skutkuje pozostawaniem resztek makijażu na dolnej powiece. Tę resztkę usuwam płynem micelarnym. Wydaje mi się, że produkt jest bezwonny, ponieważ nie czuję praktycznie niczego podczas jego używania. Jego pojemność, to 150 ml, a cena zaledwie 9,90 zł.  Składniki aktywne w tym żelu, to Celloxyl oraz panthenol.


SKIN IN THE CITY -  NAWILŻAJĄCY BALSAM DO CIAŁA

Balsam jest największym produktem z całej piątki, ponieważ ma, aż 200 ml. Tuba jest poręczna i wygodna w użyciu. Konsystencja jest biała, lekka, świetnie się rozsmarowuje i błyskawicznie wchłania. Nie pozostawia żadnej tłustej warstewki. Zapach jest świeży, jakby kwiatowy z delikatną, słodką nutą - jest bardzo przyjemny i podoba mi się najbardziej z całego zestawu. Utrzymuje się na skórze zaskakująco długo, nawet do kilku godzin i zdecydowanie mnie to cieszy. Składniki aktywne w tym produkcie, to Celloxyl, pochodna mocznika, masło shea i gliceryna. Po stosowaniu balsamu, skóra jest nawilżona, a co za tym idzie, wizualnie prezentuje się znacznie lepiej. Jest dodatkowo gładka i przyjemna w dotyku, więc czego chcieć więcej? Może jeszcze niskiej ceny i... W tym wypadku również tak jest. Balsam kosztuje bowiem niecałe 10 zł.


Jestem bardzo zadowolona, że mogłam przetestować te nowości. Marka Skin in the City do kupienia jest jedynie w drogeriach Hebe, więc jeżeli i Wy czujecie się zachęceni do zakupu, to polecam tam zajrzeć. Warto podkreślić, że każdy z tych kosmetyków przeznaczony jest dla wszystkich typów skóry, nawet dla tych wrażliwych, ponieważ są hipoalergiczne, co z punktu widzenia alergików bardzo się ceni. Na pochwałę zasługuje również ładna szata graficzna, o której rozpisywałam się na początku posta, a także piękne zapachy i bardzo niska cena.

Znacie kosmetyki Skin in the city?
Czytaj dalej

wtorek, 3 października 2017

Liferia - Jesienna aura - wrzesień 2017

Mamy już październik, więc pora na openbox wrześniowego pudełka Liferia Jesienna Aura. Zauważyłam, że im bardziej reklamowane jest jakieś pudełko, tym jego zawartość daleka jest od zadowalającej. W przypadku Liferii nie mamy do czynienia z natrętną reklamą, a pudełko zawsze trzyma poziom. Nie znajdziemy w nim kosmetyków dostępnym w każdej drogerii, a więc wymóg poznawania nowości jest tu spełniony w 100%.




OOH! - OILS OF HEAVEN MORNING FACE OIL - ANGLIA - TRAVEL SIZE 49 ZŁ / 15 ML

Olejek Moringa może być stosowany zamiast kremu do twarzy i świetnie się spisze nawet pod makijaż. Dzięki kwasowi oleinowemu, witaminie A i C chroni przed wolnymi rodnikami i nawilża skórę. Dodaj kroplę do ulubionego kremu lub stosuj solo.


GREENFROG BOTANIC - ŻEL DO MYCIA CIAŁA - ANGLIA - TRAVEL SIZE - 19 ZŁ / 100 ML.

Organiczny żel delikatnie oczyszcza, ale nawilża skórę dzięki aloesowi. Nie zawiera SLS-ów ani parabenów, jest odpowiedni dla wegan i cruelty free!


POSTQUAM - KONTURÓWKA DO UST  CARMEL - HISZPANIA - PRODUKT PEŁNOWYMIAROWY - 30 ZŁ

Konturówka w neutralnym kolorze idealnie podkreśli kontur Twoich ust. Możesz obrysować nią wargi i użyć ulubionej szminki lub pomalować nią całe usta, aby cieszyć się trwałym makijażem ust w kolorze nude. 


NABLA - CIEŃ W KREMIE W ODCIENIU CHRISTINE - WŁOCHY - PRODUKT PEŁNOWYMIAROWY - 50 ZŁ

Kremowy cień do powiek o szampańskim kolorze rozświetli każde spojrzenie. Wodoodporny cień w kremie gwarantuje nieskazitelny i nasycony makijaż oka, a w dodatku jest odpowiedni dla wegan. Może być nakładany na powiekę solo, albo jako poza pod inne cienie.


BEE GOOD - HONEY & PROPOIS 2W1 CREAM CLEANSER - ANGLIA - TRAVEL SIZE - 24 ZŁ / 30 ML.

Niezwykle kremowy żel do oczyszczania skóry twarzy wraz z muślinową ściereczką do kompletu zapewni idealny demakijaż i oczyszczenie skóry Zawiera m.in. miód wielokwiatowy, propolis i olej abisyński. Dzięki naturalnym składnikom odpowiedni do wszystkich typów cery. Może być stosowany rano i wieczorem.


Jak widzicie, aż 3 na 5 produktów jest w rozmiarze travel size, ale... Jakoś w ogóle mi to nie przeszkadza. Każda z tych propozycji jest dla mnie całkowitą nowością, w dodatku zagraniczną. W tym pudełku, jak nigdy, nie ma żadnego produktu pochodzenia polskiego. Żel Greenfrog, mimo, ze to wersja travel size, ma aż 100 ml, więc w zasadzie w pudełku wygląda na spory. Olejek OHH! ma zaledwie 15 ml, ale jeżeli będę dodawała go do kremów, to również starczy mi na bardzo długi czas. Niezmiernie cieszę się z obecności kolejnego produktu Nabla. Jestem zakochana w tej pomadce, a znalazłam ją również kiedyś w Liferii. Mam nadzieję, że w przypadku tego cienia, również będzie miłość. 

A Wam jak podoba się zawartość wrześniowego pudełka? Znacie te marki?
Czytaj dalej