sobota, 9 września 2017

BIOMED - kosmetyki organiczne do pielęgnacji

Kosmetyki organiczne dość rzadko goszczą na moim blogu. Nie powiem, ubolewam nad tym i mam nadzieję, że z każdym rokiem będzie mi ich przybywać. Dziś chciałabym napisać Wam co nie co właśnie o takich kosmetykach. Biomed to wiodąca na niemieckim rynku marką produktów pielęgnacyjnych z pogranicza medycyny i kosmetyki naturalnej. Produkty są wegańskie, w 98,9% naturalne oraz zostały przebadane klinicznie i dermatologicznie, a do tego nie zawierają parabenów, olejków eterycznych ani syntetycznych zapachów. Co więcej, nie są testowane na zwierzętach!  Jeżeli wiecie już co nie co o marce, teraz chciałabym opisać każdy z poniższych produktów. 


MASKA DO TWARZY FORGET YOUR AGE

Maska mieści się w ładnym, minimalistycznym opakowaniu, które jest białe i matowe, a napis firmy z kolei jest srebrny i odbijający światło. Niby taki szczegół, a prezentuje się naprawdę bardzo fajnie. Kosmetyk jest odkręcany i tu trochę ubolewam, że nie ma jednak zamknięcia na "klik". Produkt ma nam zagwarantować poprawienie konturu twarzy oraz wypełnienie zmarszczek kolagenem. Maska przeznaczona jest do cery wrażliwej, czyli idealnie wpisuje się w moje potrzeby. Wydaje mi się, że spokojnie można jej używać przy każdym rodzaju cery. Konsystencja jest bardzo gęsta, beżowa, ale ładnie się rozsmarowuje i szybka wchłania. Zapach jest neutralny, mało wyczuwalny, ale kojarzy mi się z zapachem towarzyszącym odwiedzinom u lekarza. Maskę nakładałam na twarz oraz szyję i trzymałam ją ok. 10-20 minut w zależności od tego, ile na ile minut relaksu mogłam sobie pozwolić. Producent zaleca by czynność tę powtarzać 1 lub 2 razy w tygodniu. Po stosowaniu tego produktu twarz była gładka i miękka w dotyku, a delikatne zmarszczki spłycone, choć nie usunięte całkowicie. Największe efektu uzyskałam w okolicach oczu. Maseczka ma tylko 40 ml, ale jest niesamowicie wydajna i starczy mi jeszcze na bardzo wiele użyć.


SERUM DO BRWI BEAUTIFUL BROW

Nigdy nie lubiłam zbytnio pielęgnować swoich rzęs odżywkami, bo naczytałam się o tym, że po zakończeniu "kuracji" rzęsy stopniowo wracają do poprzedniego wyglądu. Poza tym, brakowało mi systematyczności. Tym razem postanowiłam zadbać jednak o brwi. Moje nie są takie złe. Są dość gęste i ciemne, ale mają troszkę ubytków, więc postanowiłam je nieco podrasować tym serum. Mieści się ono w opakowaniu przypominającym tusz do rzęs, które jest całkowicie srebrne. Wygląda bardzo ładnie. Po odkręceniu mamy spiralkę, którą przeczesujemy brwi. Konsystencja serum jest przezroczysta i przyjemnie pachnie, dlatego nakładanie go na brwi, to przyjemność. Po ponad miesiącu stosowania brwi są bardziej ujarzmione, delikatnie przyciemnione i gęstsze, o co właśnie mi chodziło. Wcześniej stosowałam to serum codziennie, teraz wystarczy, gdy zrobię to 2-3 razy w tygodniu.


PŁYN NA WRASTAJĄCE WŁOSKI INGROW GONE

Problem wrastających włosków dotyka mnie od bardzo dawna. Na szczęście nie są to całe obszary, w których tak się dzieje, a pojedyncze przypadki. Mimo to postanowiłam wypróbować płyn na wrastające włoski chociażby z tego powodu, że nigdy wcześniej się z czymś takim nie spotkałam. Produkt ma konsystencję niczym woda i nie ma żadnego zabarwienia. Zapach alkoholowy, ale niezbyt mocny, a co za tym idzie znośny. Poza zapobieżeniem wrastania włosów, ma za zadanie zapobiegać ich ponownemu wrastaniu i o dziwo ma również łagodzić ewentualne podrażnienia. Produkt ten jest w 99% naturalny! Problem z wrastającymi włoskami dotyka moich nóg i miało to miejsce szczególnie wtedy, kiedy usuwałam owłosienie za pomocą depilatora. Mimo peelingowania skóry, włoski i tak wrastały. Kiedy z powrotem przerzuciłam się na maszynki, problem osłabł, ale nie zniknął w 100%. Płynu używałam więc na łydki (miejscowo) oraz na okolice bikini. Cieszę się, że zdecydowałam się na ten produkt, bo zażegnałam dzięki niemu swój mały problem. Wrastających włosków było niewiele, teraz nie ma ich wcale. Co więcej, podrażnione od golenia miejsca są złagodzone, co nie powiem, zaskoczyło mnie.


Moje pierwsze zetknięcie się z organicznymi kosmetykami Biomed uważam za bardzo udane. Produkty mnie nie zawiodły, a co więcej, przyniosły rezultaty o jakich zapewnia producent. Przyczepić się mogę jedynie do opakowań - jak już wspominałam, maskę widziałabym z zamknięciem na "klik", z kolei płyn byłby mile widziany z zamknięciem typu "press" - to według mnie bardziej wygodne i praktyczne rozwiązania. Gdyby ciekawiły Was produkty marki Biomed, to możecie spotkać ją (poza stroną główną i sklepem, do którego linkowałam na początku wpisu) na Instagramie oraz Facebooku. Chciałam jeszcze dodać, że kosmetyki przywędrowały do mnie prosto z Niemiec, a wspominam o tym dlatego, by pochwalić błyskawiczną przesyłkę. Była u mnie w ciągu zaledwie kilku dni.

Znacie kosmetyki organiczne Biomed?
Czytaj dalej

piątek, 8 września 2017

I heart makeup - paletka I heart Chocolate i rozświetlacz Blushing Hearts

Kosmetyków marki Makeup Revolution czy I Heart Makeup nikomu nie trzeba przedstawiać. Są to produkty bardzo popularne, które wyróżniają się wśród innych pięknym wyglądem, świetną jakością i dobrą ceną - na każdą kieszeń. Nic więc dziwnego, że na wieść o nowościach wypuszczanych na rynek, każda z nas marzy o tym, by swoją kolekcję o konkretne produkty powiększyć. Produkty z dzisiejszego wpisu, tj. paletka cieni I Heart Chocolate oraz rozświetlacz Blushing Hearts w odcieniu Iced Hearts nie są nowościami. Są to kosmetyki niemal wszystkim dobrze znane, jednak co i rusz pojawia się jakiś nowy wariant tych produktów. Chciałabym dziś opowiedzieć Wam o nich co nie co. W pierwszej kolejności o rozświetlaczu-serduszku.


Mieści się on w kartonowym pudełeczku, które ma kształt serduszka. By je otworzyć, należy ściągnąć z góry wieczko. Samo opakowanie jest wygodne, a pomysł na nie banalnie prosty, a jaki efektowny! Dół pudełka jest złoty, co dodaje mu elegancji. Serduszko świetnie prezentuje się gdziekolwiek zostanie postawione. Kiedyś chciałabym mieć toaletkę i z chęcią bym to serce tam widziała. W środku w plastikowym pojemniczku (niemal jak w pralinach) mieści się rozświetlacz w trzech kolorach: szampańskim, różowym i brzoskwiniowym (na moje oko).


Rozświetlacz ma bardzo dobą pigmentację. Już po jednym przejechaniu palcem i naniesieniu produktu na rękę uzyskałam tak mocne kolory. Wiadomo, podczas nakładania pędzlem, efekt jest nieco subtelniejszy, ale chyba w takim rozświetleniu właśnie o to chodzi, by nie świecić się, jak choinka a ładnie błyszczeń.  Efekt utrzymuje się na twarzy praktycznie cały dzień, jeżeli nadmiernie jej nie dotykamy. Rozświetlacz ten wyróżnia się na tle innych, które do tej pory testowałam, bo wykończenie jakie gwarantuje jest spektakularne.


Kolejnym kosmetykiem kolorowym jest paleta I Heart Makeup - I heart Chololate. Jest to trzecia peletka-czekolada w mojej kolekcji. Poza nią mam jeszcze Salter Caramel oraz Naked Chocolate. Wszystkie utrzymane są w brązowej i beżowej tonacji, czyli w kolorach, po które sięgam najczęściej. Makijaż w takiej kolorystyce jest dla mnie najbezpieczniejszy i najlepiej się w nim czuję. Mam piwne oczy, więc te kolory idealnie współgrają z moją tęczówką. Poza tym, wydaje mi się, że makijaż w takich odcieniach pasuje każdemu. Wygląd jest jest strzałem w dziesiątkę. Kobiety uwielbiają czekoladę, ale lubią też dbać o swoje ciało. Tej czekolady możesz zażywać w dowolnej ilości - ona nie tuczy! Czekoladka składa się z 16 cieni. Przeważają w niej cienie brokatowe/metaliczne, bo jest ich, aż 10. Pozostałe stanowią maty. Na cienie nałożona jest folia, na której widoczne są nazwy cieni. Wybaczcie, że zabrakło jej na zdjęciu.


Ta paleta idealnie wpisuje się w aurę panującą za oknem. Brązy i beże w niej przeważają, ale przełamane są innymi kolorami świetnie pasującymi do zbliżającej się jesieni. Mamy bowiem odcień bordowy z niebieskimi drobinami (What A Way to Go) czy kolory miedziane (You need More, Smooth Criminal i Love Divine). Na zdjęciu kolory wyszły bardziej nasycone, niż są w rzeczywistości, ponieważ na żywo wyglądają one bardziej spokojnie, bo są ciemniejsze. Cienie świetnie się blendują, prawie wcale się nie osypują, jeżeli umiejętnie się je nabiera. Na powiekach zostają przez cały dzień, co jest wielkim plusem. W zestawie znajduje się lusterko oraz pacynka do malowania, której ja osobiście nie używam.


Ostatnio stworzyłam makijaż w oparciu o te produkty. Przy makijażu oka użyłam dwóch cieni z palety I Heart Chocolate i są to: matowy cień Stolen Chocolate, który nałożyłam w zewnętrznym kącie oka oraz metaliczny Chocolate Love, który postanowiłam nałożyć również w to miejsce, by trochę ten kolor rozświetlić. Odcienie te zaznaczyłam na powyższym zdjęciu serduszkami. Nie znalazłam odpowiedniego koloru w tej palecie, który tego dnia chciałam nałożyć w wewnętrznym kąciku oka. Skorzystałam więc z innej palety Makeup Revolution, bodajże z Iconic 3. Rozświetlacz w najjaśniejszym odcieniu nałożyłam na nos i łuk kupidyna.


W makijażu nie czuję się jeszcze pewnie. Częściej coś pójdzie nie tak, niż mi wyjdzie, ale nie poddaję się. Zauważyłam, że jak maluję się dla samej siebie, tak by poćwiczyć - makijaże wychodzą mi super. Z kolei jeżeli chcę się umalować na jakąś imprezę czy wyjście - coś zawsze pójdzie nie tak. Widać, że brak mi jeszcze większej wprawy, ale wydaje mi się, że wszystko jest do wyuczenia. Niebawem planuję pokombinować trochę z innymi kolorami. Raczej nie ujrzycie na moich powiekach neonów, ale ten piękny bordowy odcień z tej czekoladki bardzo mnie kusi. O ile coś z tego wyjdzie, na pewno Wam pokażę.

Znacie produkty I Heart Makeup? Używacie którejś czekoladki czy serduszka rozświetlającego?
Czytaj dalej

środa, 6 września 2017

PERFECTA - antyperspiranty w kulce Deoball - Citrus sorber oraz Floral Soap

Proces pocenia się jest naturalnym i nieodłącznym elementem naszego życia. Dzięki temu, nasz organizm utrzymuje prawidłową temperaturę ciała. To także skuteczny sposób na pozbycie się z naszego ciała różnego rodzaju toksyn. Pot niesie ze sobą jeszcze więcej dobrych właściwości, jak np. to, że za jego sprawą, na naszym ciele tworzy się kwaśna warstewka, która stanowi ochronę naszego ciała i pozwala regulować ilość bakterii na nim. Kto by pomyślał? Niektórzy pocą się bardziej, inni mniej. W każdym razie pot nie jest utożsamiany z czymś pożądanym. Kojarzy się bowiem z nieprzyjemnym zapachem i krępującymi, mokrymi śladami na ubraniach. Nic więc dziwnego, że każdy chce to w jak najbardziej możliwie skuteczny sposób zatuszować. Dziś chciałam opisać antyperspiranty Perfecta Deoball i wypowiedzieć się czy w tym aspekcie dają radę.


Kiedy zobaczyłam je po raz pierwszy, nie wczytując się w żadne etykiety, pomyślałam, że są to może jakieś balsamy do ust (coś a'la EOS), jednak byłoby to nieco dziwne, ponieważ są kila razy większe. Po chwili dojrzałam, że są to antyperspiranty, więc ich wielkość jest uzasadniona. Największym zaskoczeniem jest ich rewelacyjny wygląd. Są to kolorowe kule, które są pościnane w taki sposób, że przypominają kulę dyskotekową. Łatwo się otwierają i zamykają. W środku również wyprofilowane są na kształt kul, który świetnie nadaje się do aplikacji pod pachami. Z tego co się zorientowałam, antyperspiranty te występują w 3 wariantach: żółtym (citrus sorbet), niebieskim (floral soap) oraz różowym (bloom rose). Jak widzicie, ja mam dwa warianty, tj. cytrynowy i kwiatowy.


Jako wielka fanka cytrusów wszelakich, myślałam, że to żółty wariant najbardziej przypadnie mi do gustu, jednak w tym przypadku, zdecydowanie bardziej podoba mi się wersja kwiatowa. Wariant cytrusowy ma dla mnie przyjemną, aczkolwiek nieco chemiczną woń. Zapach kwiatowy jest przyjemny i delikatny. Przejdźmy zatem do najważniejszego, czyli aspektu ochrony. Jeżeli chodzi o ochronę przed brzydkim zapachem, deoball spisuje się w tej kwestii rewelacyjnie. Przez cały dzień na ciele wyczuwalna jest woń tego produktu. Z kolei w kwestii zahamowania pocenia, w bardzo upalny dzień nie daje rady, ale to dla mnie nic dziwnego, bo większość antyperspirantów, tak właśnie w takie dni się spisuje. Uważam jednak, że te produkty lepiej sprawdziłyby się w dzień z umiarkowaną temperaturą i w takie dni zamierzam właśnie ich używać. Bardzo dużym atutem tych produktów jest ich wygląd, bo nie dość, że świetnie prezentują się na łazienkowej półce, to dodatkowo stanowią niebanalny gadżet, kiedy posłużymy się nimi, jako dodatkami do zdjęć.

Ostatnio wzięłam się za siebie. Postanowiłam uprawiać więcej sportu, zamiast jeździć autem, teraz po zakupy jeżdżę rowerem. Jest taniej i zdrowiej. Czasem mijają mnie motocykliści - wiecie, że nigdy nie jechałam jeszcze na motorze? Kiedyś chciałabym, poczuć ten "wiatr we włosach" przez kask haha. Mój brat pracuje w firmie, która zajmuje się akcesoriami do motorów, jak np. inter-rally.pl. Każdego dnia ogląda różnego rodzaju akcesoria i sam coraz bardziej ma chęć kupić motor. Może moje marzenie o przejażdżce wcale nie jest tak odległe, jak mi się wydaje?

Znacie antyperspiranty Deoball od Perfecty?

Czytaj dalej

niedziela, 3 września 2017

Lirene - brązująca mgiełka do ciała - ciało muśniete słońcem

Opalanie się to nie jest czynność, którą lubię. Nie lubię leżeć bezczynnie i marnować w ten sposób czasu. Poza tym, to uczucie wszechobecnego gorąca mnie dobija. W tym roku zmusiłam się do tego kilka razy na potrzeby testów pewnych kosmetyków. Pożytek z tego jest taki, że teraz przynajmniej nie jestem blada, jak ściana i nie rażę ludzi po oczach. Z perspektywy czasu wiem, że ten efekt był do osiągnięcia i bez tych tortur. Wszystko za sprawą niewinnie i niepozornie wyglądającej mgiełki brązującej dwufazowej Lirene. Zapragnęłam ją mieć od kiedy tylko zobaczyłam efekty "przed" i "po" na Instagramie blogerki, którą odwiedzam.


Jak widać, mieści się ona w poręcznym, plastikowym i przezroczystym opakowaniu, dzięki któremu możemy kontrolować zużycie mgiełki. Do tego fajnie widać efekt dwóch warstw produktu. Wyposażony jest on w atomizer, który się nie zacina, a dobrze rozpyla mgiełkę po całym ciele. Przed użyciem produkt należy wstrząsnąć, co nie sprawia większego problemu, bo już po 2 razach płyny są zmieszany. Zapach jest dość specyficzny, ale nie przeszkadza mi. Mgiełka nie pachnie, jak typowy samoopalacz. Woń jest znośna, aczkolwiek niecodzienna.


Pierwsze efekty zauważyłam już kilka godzin po aplikacji, ale były one dość mizerne. Najbardziej efekt ujawnił się po kilku użyciach. Moja opalenizna stała się mocniejsza. Nie ma tu efektów, jak po użyciu samoopalacza (sama teoretycznie go nie używałam, ale widziałam je u mamy), więc nie ma tu mowy o nieestetycznym nałożeniu, żółtej skórze czy powstałych plamach. Opalenizna powstaje równomiernie i jednakowo na całym ciele. Konsystencja produktu jest oleista i wchłania się dość szybko. Nie zostawia takiej nieprzyjemnie tłustej warstewki, co mi się bardzo podoba. Mgiełkę stosowałam jedynie na nogi, bo to one wymagały w tej kwestii wsparcia i efekty bardzo mnie satysfakcjonują. Warto również nadmienić, że mgiełka poza główną funkcją, tj. opalaniem, spełnia również funkcję pielęgnacyjną. Świetnie nawilża skórę. Wszystko za sprawą znajdującego się w niej oleju z karotki oraz ekstraktu z bursztynu, które odpowiedzialne są za regenerację skóry. Jakby tego było mało przywracają jej blask. Dodatkowo znajdziemy tu nawilżający kompleks AquaCell. Dzięki tej mgiełce nogi wyglądają świetnie - są muśnięte słońcem i prezentują się wizualnie lepiej. Tę mgiełkę, jak i wiele innych produktów marki Lirene kupicie na stronie Iperfumy.pl.

Znacie mgiełkę brązującą Lirene? Lubicie wspomagać się tego typu specyfikami?
Czytaj dalej

piątek, 1 września 2017

Dax Sun - turbo przyspieszacz opalania oraz ochronny krem do twarz

Lato, przynajmniej w moich okolicach, nie było zbyt łaskawe jeżeli chodzi o ilość słonecznych dni. Czerwiec był z pogodą w kratkę, lipiec był za to koszmarny - non stop lał deszcz. Sierpień nieco bardziej nas rozpieścił, ale nie na tyle mocno, bym zdążyła zużyć moje kosmetyki do opalania chociażby do połowy. To smutne, bo w tym roku po raz pierwszy chciałam się opalić i wyszło, jak zawsze. Może za rok się uda. W każdym razie, wakacje dobiegają końca, ale lato kalendarzowe będzie trwało jeszcze dwadzieścia kilka dni, więc kto wie, może jeszcze czymś nas zaskoczy. Z recenzją produktów Dax Sun zwlekałam naprawdę długo, bo wciąż łudziłam się, że nadejdzie taki czas, w którym poużywam ich nieco więcej. Niestety tak się nie stało, więc moja opinia oparta będzie zaledwie kilkoma użyciami. Zapraszam na recenzje turbo przyspieszacza opalania oraz ochronnego kremu do twarzy.


Turbo przyspieszacz opalania mieści się w plastikowej butelce o ładnym, opływowym kształcie. Kolory bardzo adekwatne do przeznaczenia kosmetyku. Aplikuje się go za pomocą atomizera, który świetnie rozpyla produkt, a co najważniejsze, nie zacina się. Kiedy użyłam go po raz pierwszy spodziewałam się, że będzie to olejek, dość tłusty, po którym zaraz po opalaniu trzeba będzie iść się wykąpać, by nie lepić się do wszystkiego. Nic bardziej mylnego. Przyspieszacz bardzo szybko się wchłania i nie pozostawia nieprzyjemnie tłustego filmu, co bardzo mnie zaskoczyło.  Dodatkowo przyjemnie pachnie, a ciało po jego użyciu bardzo ładnie się błyszczy.


Produkt wzbogacony jest o turbo SunTan Booster, tzn. aktywator opalania, oleju Buriti bogatego w karoten, który, jak wiadomo, przyspiesza proces łapania opalenizny. Dzięki tego przyspieszaczowi, moja skóra z bladej, jak ściana, stała się skórą delikatnie muśniętą słońcem. Taki efekt bardzo mi odpowiadał, bo nogi nie były przerażająco białe, ani przesadnie opalone. Nie znoszę się opalać, dlatego to dla mnie i tak sukces, że wytrzymałam na słońcu te parędziesiąt minut kilka razy, a ten kosmetyk mi to uprzyjemnił i ułatwił. Pamiętajcie, by do opalania ściągnąć biżuterię, bo różnego rodzaju pierścionki, bransoletki czy zawieszki pozostawiają po sobie nieopalony ślad. Choć kojarzę, że kiedyś było modne coś takiego. Może nie koniecznie po biżuterii, ale specjalnie naklejano naklejki o różnych wzorach, by mieć taki "tatuaż". W tym przypadku można mieć taką biżuterię na kilka miesięcy.



Podczas ekspozycji na słońcu bardzo ważna jest odpowiednia ochrona. Promieniowanie słoneczne, choć niewidoczne, jest bardzo szkodliwe dla naszej skóry w nadmiarze. Dlatego warto pamiętać o używaniu kosmetyków z filtrami, które w jakimś stopniu nas od nich uchronią. Bardzo ważne jest, by o takiej czynności pamiętać zarówno u siebie, jak i u dzieci, które na dworze latem spędzają bardzo wiele godzin. Ja w tym roku posiłkowałam się m.in. ochronnym kremem do twarzy DAX SUN SPF 30. Nie jest to bardzo wysoki filtr, ale dla mnie wystarczający.


Jego konsystencja jest biała, gęsta, ale rozprowadza się ją dobrze. Nie bieli skóry, całkiem szybko się wchłania i co najważniejsze, nie zostawia nieprzyjemnej tłustej warstwy, której nie znoszę. Oczywiście po dotknięciu twarzy czuć, że coś zostało nałożone, ale nic się nie klei, ani nie lepi. Krem delikatnie nawilża skórę, co dla mnie jest bardzo pożądane. Krem posiada takie składniki, jak olej arganowy czy wyciąg z nasion drzewa Tara, co wzmacnia ochronną barierę skóry i zabezpiecza przed działaniem czynników zewnętrznych. 

Kosmetyki DAX SUN towarzyszą moim słonecznym dniom od bardzo dawna. Mogę śmiało powiedzieć, że nawet od kilku lat, bo każdego roku, w mojej kolekcji kosmetyków tego typu, znajduje się zawsze przynajmniej jeden kosmetyk tej marki. Uważam, że są to godne polecenia produkty.

A Wy posiłkujecie się podczas opalania tego typu kosmetykami?
Czytaj dalej