środa, 29 czerwca 2016

Lakiery hybrydowe Cosmetics Zone - swatche + dodatki: folie transferowe, różowa syrenka i pyłek fluorescencyjny

Hej! Wczorajsza przesyłka od Cosmetics Zone bardzo mnie uradowała. Tym razem wybrałam sobie naprawdę wspaniałe kolory, na których widok oczy się zaświeciły, a usta wypowiedziały "WOW". W większości są to odcienie idealne na tę porę roku, ponieważ są to neony lub kolory bardzo je przypominające (z jednym wyjątkiem). Najpierw zaprezentuję Wam zawartość przesyłki, a potem pokażę swatche lakierów.


Z pośród bardzo szerokiej gamy kolorystycznej skusiłam się na takie kolory jak: 042 Nude, 063 Purple Carnation, 197 Flamingo Fun, NP3 Strawberry Red, N12 Neon Intense Yellow i N17 Neon Violet. Wszystkie kolorki szalenie mi się podobają, chociaż co do 197 Flamingo Fun miałam inne wyobrażenie. Bardzo przypomina on na wzorniku kolor NP3 Strawberry Red, no ale trudno.


Wybrałam też kilka rodzajów folii transferowej. Głównie są to motywy floral, ale są też jakieś geometryczne kształty. Wybrałam: wzory nr: FTK03, FTK06, FTK11, FTK09, FTK14, FTH06 i FTH07.


W paczce znalazłam także dwa pilniki o gramaturze, której używam najczęściej, czyli 180/240, a także dwa pyłki - różową syrenkę i efekt syrenki fluo. Mam nadzieję, ze niebawem uda mi się je Wam zaprezentować.


Na dnie kartonika leżała firmowa reklamóweczka, w której znajdował się ten uroczy ręczniczek we fioletowym kolorze.A teraz pora pokazać Wam lakiery na wzorniku. Oczywiście oko aparatu w połączeniu z moimi mizernymi zdolnościami nie było w stanie uchwycić w 100% rzeczywistych kolorów.















Jestem zauroczona kolorami. Niebawem ściągam swój niebieski manicure i nie mogę się doczekać, kiedy zaprezentuję Wam nowe kolorki. Spodziewajcie się także tutoriala dotyczącego nakładania folii transferowej.

Znacie hybrydki Cosmetics Zone? Który kolor przypadł Wam najbardziej do gustu?
Czytaj dalej

poniedziałek, 20 czerwca 2016

Intimate Box - pudełko zagadka

Wszelkiego rodzaju boxy zalewają blogi. W głównej mierze są to boxy kosmetyczne, ale zaczęły pojawiać się także pudełka ze zdrową żywnością czy też gadżetami lub ich mieszanka. Sama idea takich pudełek jest bardzo fajna - niektórzy lubią ten dreszczyk emocji, który towarzyszy im podczas otwierania danego pudełka-niespodzianki. Ja nie należę do takich osób, ponieważ oglądając zawartość pudełek zazwyczaj podoba mi się z nich tylko jeden produkt, więc pieniądze, które wydałabym na pudełko, wolę w całości przeznaczyć na produkty, których w danym momencie potrzebuję. Ale... Są też pudełka, które poza zawartością niosą ze sobą coś więcej - takim pudełkiem jest właśnie Intimate Box.


W kwietniu bodajże napisała do mnie przedstawicielka portalu kobiecosc.info Pani Agnieszka, która skomplementowała mój blog, po czym zaproponowała współpracę. W ramach najnowszej akcji, miałam otrzymać prezent niespodziankę. Która z nas nie lubi niespodzianek? Zgodziłam się więc, udzieliłam wszelkich niezbędnych informacji potrzebnych do wysyłki i czekałam. Minęło sporo czasu, ale kurier w końcu nadjechał i przyniósł pudełko. W pierwszym momencie nie wiedziałam co to i skąd pochodzi, ale uświadomiła mnie koleżanka - chciałoby się rzec, że pudełko było najprawdziwszą niespodzianką.

Zaintrygowana przeszłam do rozpakowywania pudełka. Chciałabym jednak najpierw i o nim powiedzieć parę słów. Nie jest to typowe pudełko jak przy chociażby Shiny Boxach - pudełko Intimate jest dużo wyższe, większe i przede wszystkim z klapą na magnesy, co bardzo ułatwia otwieranie. Wierzchnia warstwa zawinięta była w papier i przewiązana różową kokardką. Kiedy to wszystko otworzyłam moim oczom ukazał się taki zestaw produktów.



Jak widzicie były to: mydło, ręcznik i myjka. Muszę przyznać, że byłam bardzo zaskoczona i trochę zawiedziona. Mydło? Serio? - pomyślałam. Przeszłam do wczytywania się w etykiety, po czym na twarzy pojawił się uśmiech. Nie będę pisała czemu, sami się przekonajcie i przeczytajcie etykietki. 

 

Jak widzicie, produkty, które każdego dnia znajdują się w zasięgu naszych rąk wcale nie służą nam dobrze i mogą wyrządzić więcej szkody niż pożytku. Różową czcionką napisane było, by odkryć drugie dno pielęgnacji intymnej. Pomyślałam, że skoro pudełko jest takie wysokie, może coś znajduje się pod pierwszym zestawem. Odgarnęłam zatem różowe ścinki i pojawiły się dwie wstążeczki. Pociągnęłam za nie i... zobaczyłam drugie dno.

 

Znalazłam tam wtedy specjalistyczną emulsję do higieny intymnej dla kobiet i dzieci po ukończeniu 1. roku życia prOVag oraz kolorowy, delikatny ręczniczek - to te produkty powinny stanowić podstawę pielęgnacji okolic intymnych każdej kobiety. Muszę przyznać, że nigdy nie lubiłam mydła w kostce - nawet do mycia rąk. Zawsze starałam się by na umywalce stało mydło w płynie, by pod prysznicem stał żel, a do okolic intymnych służył odpowiedni i sprzyjający im płyn. Produkty marki prOVag nie są mi obce. Moje zdanie na ich temat jest jak najbardziej pozytywne. Opakowania charakteryzują się wygodą w użytkowaniu oraz higienicznością, ponieważ wyposażone są w pompki różnego kalibru. Sama emulsja jest średniej gęstości, jest bezbarwna, żelowa, ma przyjemny i delikatny zapach. W kontakcie z wodą tworzy delikatną piankę. Na jedno użycie wystarczy jedna pompka, co sprawia, że emulsja jest wydajna. Uczucie świeżości towarzyszy nam przez długi czas, ponieważ zapach utrzymuje się na skórze. Produkt wolny jest od SLS, SLES, konserwantów i parabenów, a sam skłąd jest bardzo przyjemny. Produkt ten można polubić już po pierwszym użyciu, ponieważ dobrze oczyszcza i przede wszystkim nie podrażnia okolic intymnych. Uczucie świeżości utrzymujące się przez długi czas jest bardzo ważne - szczególnie teraz, gdy jest już lato.







Pielęgnacja okolic intymnych, to bardzo delikatna sprawa i wiele kobiet wstydzi się o tym rozmawiać, traktując to jako temat tabu i pozostając bez odpowiedzi na nurtujące pytania - niepotrzebnie. Idea Intimate Box ma na celu uświadomienie każdej kobiecie - tej dojrzałej jak i młodej dziewczynie, która dopiero wchodzi w trudny okres dojrzewania, jak istotny jest dobór odpowiednich produktów do pielęgnacji tych delikatnych stref. W blogsferze wiele osób unika recenzowania takich produktów uważając to za coś złego. A ja się pytam dlaczego? My kobiety powinnyśmy się wspierać, służyć sobie swoim doświadczeniem i mówić o tym, co jest dobre, a co nie. Jesteśmy kobietami i nic tego nie zmieni, dlatego powinnyśmy należycie o siebie dbać - pod każdym względem. Drogie kosmetyki i perfumy, ubrania i gadżety - świetnie je mieć, ale przed zakupem tych wszystkich drugoplanowych produktów zadbajmy najpierw o to, co jest naprawdę ważne. Cieszę się, że portal kobiecosc.info stworzył taką akcję i że zależy im na tym, by szerzyć tak ważne przesłania.


Zastanawiałam się trochę nad ideą tego pudełka i pomyślałam, że dzięki niemu można zrobić kilka naprawdę fajnych projektów. W podstawówce zapewne każda z Was dostała od higienistki/pielęgniarki "zestaw ratunkowy" Always, którego zawartości nie trzeba chyba nikomu szerzej przybliżać. A gdyby tak każda dziewczynka mogła dostać także taki box? Wydaje mi się, że Intimate Box mógłby być świetną pomocą dydaktyczną. Oczywiście wręczeniu takiego pudełka towarzyszyłaby pogadanka na temat pielęgnacji okolic intymnych i tego co robić, by nie dopuścić do powstawania infekcji. Kolejnym pomysłem (jeżeli szkolny nie wypaliłby) byłoby wręczanie takiego pudełka przez matki. Każda mama prędzej czy później będzie musiała porozmawiać ze swoją córką na różne tematy, więc fajnie zacząć takie rozmowy od czegoś delikatnego. Wręczenie takiego pudełka byłoby ukoronowaniem całej rozmowy i podjętego tematu.

Co sądzicie o Intimate Box?

Czytaj dalej

środa, 15 czerwca 2016

Ściąganie manicure hybrydowego krok po kroku - lakiery hybrydowe, aceton oraz klipsy Victoria Vynn

Jakiś czas temu chwaliłam się Wam, że będę testowała lakiery hybrydowe nowej na rynku polskim marki, którą jest Victoria Vynn. Podzieliłam się z Wami swoim pierwszym wrażeniem, pokazałam również pierwszy neonowy manicure wykonany tymi lakierami. Przyszła pora opowiedzieć co nie co o ściąganiu tych hybryd. Dla wielu z Was jest to bardzo ważna kwestia, która decyduje o tym, czy pokusicie się na zakup nowości. Jak pamiętacie, hybrydy ChiodoPro zrobiły moim paznokciom szkodę i bałam się, że tu może być podobnie, jednak bardzo się pomyliłam!


Przystąpiłam zatem do ściągania i przygotowałam sobie wszystkie niezbędne rzeczy, tj. pilnik, waciki, aceton i klipsy (dziś ten duet otrzymałam w przesyłce niespodziance od Victoria Vynn). Na zdjęciu zabrakło dłutka - to właśnie nim ściągam lakier.  Niektórzy wolą patyczek bambusowy, ale według mnie, nim robi się to dłużej.


Bardzo się cieszę z nowych klipsów. Stare kupiłam na Aliexpress i były to klipsy na zasadzie spinaczy do prania, które się rozwierało i zakładało na palce - niestety nie trzymały się one zbyt mocno. Klipsy Victoria Vynn są inne, znacznie lepsze, ponieważ można je dopasować do każdego palca, bo działają na "klik" i mają regulowany docisk, co sprawia, że idealnie przylegają i dobrze się trzymają. Pisałam w nich na klawiaturze, nawet się nie przesunęły. Klipsy z Ali już dawno bym pogubiła.



Wróćmy do głównego tematu posta, czyli do ściągania. Za pomocą pilnika piłujemy wierzchnią warstwę lakieru. Ja zawsze staram się zedrzeć jej więcej, by krócej trzymać palce w acetonie, zachowując jednocześnie ostrożność, by nie piłować zbyt mocno. Pod lakierem wciąż jest nasza płytka - warto jej nie uszkodzić.





Następnie moczymy wacik w acetonie i zatrzaskujemy w klips. Aceton, dzięki wbudowanej pompce świetnie się aplikuje. Wystarczy, że postawimy go na stole i jedną ręką dociśniemy, a wacik jest mokry. Bardzo lubię takie praktyczne rozwiązania. Odczekujemy 15 minut i przystępujemy do ściągania. Warto zaznaczyć, że jeżeli po upływie tego czasu, lakier schodzi mizernie, to należy jeszcze trochę go potrzymać. Lepiej dłużej trzymać palce w klipsach, niż zniszczyć sobie paznokcie ściąganiem lakieru "na chama". Mi kwadrans zdecydowanie wystarczył.



Klipsy ściągam pojedynczo. Zaczynam od palca, na który aceton nałożyłam w pierwszej kolejności. Teraz przyszła pora na dłutko. Delikatnie ściągam lakier węższą końcówką. Tak wyglądają lakiery Victoria Vynn 057 Neon Yellow oraz 058 Totally Green po jednym przejechaniu dłutkiem. W kilka sekund ściągnęłam pozostały na płytce lakier.



Oczywiście dłutkiem nie da się usunąć wszystkiego. Lakier zszedł - owszem, ale zostają jeszcze jakieś pozostałości po bazie, więc całość wygładzam bloczkiem. Po 8 miesiącach noszenia manicure hybrydowego bez ani jednego dnia przerwy, moje paznokcie wyglądają tak:



Jestem bardzo zadowolona z ich stanu, ale robię sobie teraz krótką przerwę, bo chciałabym przetestować nową odżywkę. Taka przerwa z pewnością nie wpłynie źle na moje paznokcie, a sprawi, że przez kolejne miesiące będę mogła cieszyć się nienagannym manicure. Jak widzicie hybrydy Victoria Vynn ściągnęłam szybko, bezboleśnie i bez niespodzianek. Na Instagramie ktoś przestraszył mnie, że usuwa się je mozolnie - ja nie miałam tego problemu. Hybrydę na 9 palcach zdjęłam acetonem Victoria Vynn, jeden palec na próbę ściągnęłam zwykłym acetonem - również podołał zadaniu, więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko cieszyć się nowymi kolorami! Za jakiś czas pokażę Wam kolejną odsłonę moich paznokci, tym razem przy użyciu innych barw, jednak pozostając przy tej samej marce.

Czy któraś z Was skusiła się na nowe hybrydy marki Victoria Vynn? Jak spisują się u Was? Miałyście jakieś problemy ze ściąganiem?
Czytaj dalej

wtorek, 14 czerwca 2016

Janda - krem na dzień dobry i dobranoc 30+ do cery tłustej i mieszanej

Równo miesiąc temu odbyło się organizowane przeze mnie i koleżankę Spotkanie Blogerek w Olszynie. Jednym z partnerów spotkania była firma Janda. Każda z nas bardzo ucieszyła się na wieść o testowaniu tych produktów, ponieważ marka ta była nam obca. Wprawdzie można było ją dostrzec na Rossmannowych półkach, aczkolwiek były to produkty dopasowane do dojrzałych kobiet. Świetnie się złożyło, że tuż przed naszym spotkaniem wprowadzona została nowa linia kosmetyków, tj. 30+ i jej testowaniem przez ostatni miesiąc się zajęłam.


Jak pewnie widzieliście w notce z upominkami ze spotkania, kosmetyki dostałyśmy opakowane w piękne czarno-białe podłużne torebki, które związane były czerwoną wstążką. Od razu widać, że firma od początku chce zrobić dobre wrażenie na potencjalnym kliencie. Zaglądając do środka zobaczyłam dwa kremy. Jeden przeznaczony był do cery suchej i normalnej, drugi (dziś przeze mnie recenzowany) do cery tłustej i mieszanej. Produkt znajduje się w zafoliowanym kartoniku, co jest gwarancją jego świeżości. Na opakowaniu znajdują się wszystkie niezbędne informacje. W środku z kolei widzimy piękny, szklany, elegancki słoiczek z ciemnego szła, który już samym wyglądem daje nam do zrozumienia, że mamy do czynienia z produktem ekskluzywnym. Pod zakrętką znajduje się dodatkowo plastikowe zabezpieczenie, na którym napisane jest "Witam" - wygląd tego kremu jest przemyślany w każdym calu. Przyglądając się wszystkim kosmetykom marki Janda nie sposób docenić ich za ciekawe nazwy - ja mam kremy na "dzień dobry i dobranoc", na stronie znalazłam także "żelazko zmarszczek" czy "zastrzyk nawilżenia", więc produkty te zwracają na siebie uwagę nie tylko wyglądem, ale i chwytliwymi nazwami.


Konsystencja jest biała, lekka, łatwo wsmarowuje się w twarz i dość szybko wchłania. Wspomniana przeze mnie lekkość niech Was nie zmyli, ponieważ efekty jakie zafunduje Wam ten krem są rewelacyjne. Krem przeznaczony jest dla kobiet, które znajdują się w przedziale wiekowym 30+. Nie mam jeszcze tylu lat, ale czas tak szybko płynie, że nim się obejrzę, spokojnie będę mogła takich kosmetyków używać. Produkt ma za zadanie redukować drobne zmarszczki czy szorstkość, a także normalizować wydzielanie sebum. Skończyłam 24 lata, więc pierwsze zmarszczki na pewno już znajdują się na mojej twarzy, dlatego krem zaczęłam testować w samą porę.


Na efekty nie trzeba długo czekać. Skóra już po pierwszej aplikacji jest bardziej gładka i bardzo miła w dotyku, z każdym kolejnym użyciem jest tylko lepiej. Twarz wygląda zdecydowanie ładniej i promienniej. Czuć wyraźny zastrzyk nawilżenia. Jeżeli chodzi o matowienie, to nie mam z tym tak wielkiego problemu - świecę się delikatnie i przy takim stopniu problemu krem po prostu go wyeliminował. Dodatkowo nie koliduje on z makijażem, dobrze współpracuje z podkładem, więc mogę używać go codziennie, bez obawy o chociażby rolowanie się fluidu. 


Najlepsze dla mnie w tym kremie jest to, że jest on zarówno do stosowania na dzień jak i na noc - u mnie w łazience jest zdecydowanie za dużo kosmetyków, więc kolejne dwa słoiczki, to zbędne zawalisko, kiedy możemy zastąpić go jednym i to jakim! Rzadko (o ile w ogóle) zdarza mi się testować kosmetyki sygnowane czyimś nazwiskiem. Zagraniczne gwiazdy często mają swoje kosmetyki, w Polsce jest to póki co rzadko spotykane. Cieszę się, że Pani Krystyna Janda, osoba z tak wielkim dorobkiem kulturalnym, wzięła odpowiedzialność za jakość tych produktów podpisując się pod nimi swoim nazwiskiem, które w Polsce wiele znaczy, ponieważ są to produkty przemyślane pod względem wizualnym i są dla mnie po prostu strzałem w 10. Dziękuję!

 Znacie kremy Janda? Miałyście okazje ich używać?


Czytaj dalej

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Efektima Pore & Matt Control - Pudrowo-matująca mgiełka w sprayu

Na dworze coraz cieplej, teoretycznie mamy już lato. Skóra każdej z nas o tej porze ma inne potrzebny. Jedne mają suchą skórę, inne potrzebują dobrego zmatowienia. Ja jestem gdzieś pośrodku. Ucieszyłam się na wieść testowania nowej mgiełki matującej Pore & Matt Control marki Efectima. Wydawało mi się, że warto taki produkt mieć przy sobie na wszelki wypadek.


Bardzo podoba mi się opakowanie mgiełki - jest plastikowe, z atomizerem, który dobrze rozpyla produkt, nie zacina się. Całość utrzymana jest w bieli z czarnymi i zielonymi dodatkami (czcionkami). Sprawia wrażenie produkty czystego i sterylnego. Na samym początku chciałam sprawdzić, czy jest to produkt do używania na twarz z makijażem czy bez. Niestety producent nie sprecyzował tego, więc wiedziałam, że wypróbuję ją na oba sposoby. 


Przed użyciem trzeba wstrząsnąć mgiełkę, by kulki mieszające znajdujące się w opakowaniu zostały wprawione w ruch. Następnie aplikować na twarz z odległości 20-30 cm. Stosować można według uznania i potrzeb. Producent zapewnia, że wystarczy kilkanaście sekund od aplikacji, aby cera wyglądała na bardziej matową i zadbaną. Niestety u mnie nie wystąpił taki efekt. Miałam nawet wrażenie, że moja skóra świeci się jeszcze bardziej, bez względu na to, czy aplikuję mgiełkę na skórę oczyszczoną czy z makijażem. Miałam spore oczekiwania co do tego produktu, jednak rozczarowałam się.  Do testów podeszłam sumiennie, czasem wstrząsałam buteleczką tyle czasu, że bolała mnie już ręka, a mimo to, uzyskiwałam i tak ten sam efekt. Cena to ok. 18-19 zł.


W przesyłce otrzymałam także kokosowe masełko "Coconut Miracle" w prezencie i w przeciwieństwie do mgiełki - ono jest strzałem w 10! Pięknie pachnie, ma przyjemną konsystencję, w środku zatopione czarne drobinki. Zapach jest naturalny, nie wyczuwam w nim ani grama chemii. Skóra po jego używaniu jest miękka i delikatna w użyciu, do tego dobrze nawilżona, więc czego chcieć więcej? Nie znam się za bardzo na składach, ale już na 3 miejscu widnieje w nim olej kokosowy, więc super. Wybaczcie, że nie uraczę Was zdjęciem tego smarowidła, jednak masełko mam u narzeczonego, a dopiero dziś robiłam sesję. Otrzymałam wersję 50 ml, jednak do kupienia jest słoiczek 5 razy większy, który ma 250 ml i kosztuje ok. 15-16 zł.

Znacie produkty Efektima? Może mieliście mgiełkę lub masełko? Jak spisywały się u Was?
Czytaj dalej

sobota, 11 czerwca 2016

Bioxsine - szampon zapobiegający wypadaniu włosów i przeciwłupieżowy

Tyle szamponów co ostatnio przetestowałam, to chyba nie przetestował nikt. Nie zliczę już, które to opakowanie i która marka szamponu, który miał zwalczyć mój łupież - a skończyło się jak zawsze. Duże nadzieje pokładałam w szamponie marki Bioxsine i to, czy się nie zawiodłam, dowiecie się czytając post.


Firma Bioxsine nie była mi dotąd znana, dlatego z wielkim zaciekawieniem i nadzieją przystąpiłam do testów owego szamponu. Mieści się on w ładnej, plastikowej butelce, której już sam kształt  bardzo do siebie przekonuje. Szampon uprzednio zapakowany jest w ofoliowane kartonowe pudełeczko, dzięki czemu mamy pewność, że jesteśmy pierwszymi właścicielami. Konsystencja produktu jest żelowa, przezroczysta o brązowym zabarwieniu. Zapach bardzo przyjemny, dość słodki i utrzymuje się na włosach przez jakiś czas. Dość dobrze się pieni, ale nie jest zbyt wydajny. Pojemność tych produktów, to 300 ml i kupić je możemy w cenie 35 zł.


Głównym zastosowaniem szamponu jest przeciwdziałanie wypadaniu włosów, z kolei działaniem pobocznym jest usunięcie łupieżu. Z wypadaniem włosów szampon sobie radzi, zauważyłam widoczne zmiany w tym zakresie. Jednakże w przypadku łupieżu nie zmieniło się nic i bardzo żałuję, bo skusiłam się na ten szampon głównie z tego względu. Wczytując się uważniej w opakowanie, widoczne miany mają nastąpić po ok. 2 miesiącach używania. Ja testuję ten szampon od miesiąca, więc mam nadzieję, że jeszcze coś się w kolejnym miesiącu wydarzy.

Muszę jednak przyznać, że mimo tego, iż na płaszczyźnie łupieżowej szampon mnie zawiódł, to uszczęśliwił mnie w innych aspektach. Podczas pierwszego mycia włosów, już przy spłukiwaniu piany zauważyłam jakie moje włosy są gładkie i przyjemne w dotyku. Woda zawsze wygładza włosy, ale tym razem, to było coś innego, dużo lepszego. Pozwoliłam włosom samodzielnie wyschnąć po czym cieszyłam się jak małe dziecko. Włosy były proste, nie puszyły się jak to mają w zwyczaju. Były miękkie i bardzo ładnie pachniały. Zrobiłam nawet zdjęcie temu efektowi, aby Wam pokazać, jednak nigdzie nie mogę go znaleźć, a szkoda, bo włosy wyglądały jak po laminowaniu. Szampony te mają wiele zastosowań - są takie przeznaczone do włosów normalnych, suchych czy farbowanych, więc każdy znajdzie coś dla siebie. Dzięki stosowaniu szamponu Bioxsine nie usunęłam łupieżu, ale zyskałam dużo innych fajnych efektów, więc w wielkim skrócie - POLECAM!

Znacie szampony Bioxsine? Jak sprawdziły się u Was?

Czytaj dalej